Rozdzial-I, Harry Potter Fanfiction !, Harry Potter i Koniec Świata
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rozdział I
ROZDZIAŁ I
Katharsis
Khoraphakia, półwysep Akrotiri,
Kreta, 28 V 2008
Zapadał zmierzch. Słońce chowało się właśnie za odległym półwyspem Rhodopo, oświetlając
jeszcze swoimi promieniami wyżej położone tereny. W dole, w dolinie, zapadł już mrok. Ze
wzgórza, na którym leżała Khoraphakia, rozciągał się widok na zatokę i położną nad nią Khanię,
wyglądającą teraz ze swoimi światłami jak wielka, fosforyzująca meduza. Morze utkane było
licznymi świetlnymi punkcikami – wycieczkowymi stateczkami, wracającymi z przeróżnych
“Sunset Trips” lub przeciwnie, wypływającymi dopiero na całonocną balangę z winem i muzyką. Na
pobliskim lotnisku Soudha rozpoczęła się fala wieczornych czarterów i co jakiś czas rozlegał sie
przeciągły grzmot, a potem wielki samolot, wypełniony do ostatniego miejsca turystami,
przelatywał nad miasteczkiem i omijając szerokim łukiem górujące nad półwyspem wzgórze
Stavros, odlatywał w stronę kontynentu... Z licznych
kafenionów
dolatywała muzyka i beztroski
śmiech.
Mężczyzna, który wyszedł właśnie z jednej z knajpek nie robił wrażenia wesołego. Niepewny
chód wskazywał, że conajmniej kilka kolejek
raki
lub
ouzo
miał już za sobą. Szedł powoli, ciężkim
krokiem, stromą uliczką prowadzącą do leżącego na wzgórzu skupiska kilkunastu willi o lepszym
standardzie. Jego powierzchowność zdradzała, że nie jest Grekiem, wskazywał też na to kierunkek w
którym się udawał – mieszkali tam głównie zamożni przybysze z północy kontynentu.
Mężczyzna nazywał się Johann Shultze, a przynajmniej na takie nazwisko wystawiony był jego
niemiecki paszport. Co prawda rodowici Niemcy byli by pewnie lekko zdziwieni akcentem
Shultzego, ale okazji po temu nie mieli gdyż mężczyzna starał się ze swoimi rodakami nie
utrzymywać kontaktów. Jeszcze bardziej zdziwili by się słysząc jak po pijanemu rozmawia sam ze
sobą w języku angielskim. Ale nikt nie słyszał, bo Shultze, choć wieczorne tankowanie zaczynał
najczęściej w pobliskim
kafenionie
, to kończył wyłącznie w czterech ścianach własnego
apartamentu.
Odróżniał sie od innych bogatych przybyszów z Europy. Po pierwsze, był młody, zaledwie około
trzydziestoletni, podczas gdy na ogół kupowali sobie tutaj domy dobrze sytuowani emeryci – byli
szefowie wielkich spółek, politycy, lekarze lub prawnicy. Po drugie, przybysze ci kisili się na ogół
we własnym sosie, kontakty z ludnością miejscową ograniczając do niezbędnego minimum. Shultze
przeciwnie, nauczył się nawet w miarę przyzwoicie języka greckiego, czym podbił serca
miejscowych, którzy odtąd nazywali go po grecku Ioannis zamiast niemieckiego Johann, jemu zaś
było wszystko jedno, bo żadne z imion nie było jego prawdziwym. Zapraszano go do greckich
domów, a z mężczyznami pijał
raki
w knajpach i grywał w domino.
Poza tym, że był stosunkowo młody, był także przystojny, nie dziwota więc że lgnęły do niego
dziewczęta, tak miejscowe jak przyjezdne. A raczej próbowały lgnąć, jako że roztaczała się wokół
niego jakaś niewidoczna bariera, która uniemożliwiała nawiązanie bardziej intymnych stosunków.
Zawsze uprzejmy, zawsze miły, zawsze szarmancki – i nic ponad to. Ci którzy próbowali sie do
niego mocniej zblizyć, wyczuwali bijącą od niego gorycz i smutek. Piękna Elleni powiedziała kiedyś
po czymś, co w jej zamyśle miało być romantyczną randką nad brzegiem morza, że jego uśmiech
jest jak miód z piołunem. Dla wielu było jasne że ten mężczyzna, pozornie mający wszystko czego
można zapragnąć – młody, przystojny i bogaty – jest w rzeczywistości człowiekiem przegranym.
Toteż taktownie starano się nie nie liczyć kupowanych przez niego butelek
raki
, choć pił bardzo
bardzo dużo nawet jak na tutejsze standardy, a kreteńczycy z pewnością nie należą do ludzi
wylewających za kołnierz. Jeden stary Daskalojannis, zwany z racji swej niezwykłej siły Iraklisem,
powiedział kiedyś nad szklaneczką
ouzo
, patrząc Shultzowi głęboko w czy: Ioannis, bracie, nie gasi
się pożaru spirytusem. Ale ten tylko uśmiechnął sie tylko smutno i odparł: ja nie chcę gasić. Coś
1
Harry Potter i koniec świata
było w nim takiego, że szanowano jego ból i nie próbowano wtykać nosa w jego sprawy. I nawet
sprzątająca u niego stara Paterakis, plotkara klasy światowej, trzymała język za zębami i nigdy
nikomu nie mówiła że często, przychodząc rano, znajdowała na podłodze potłuczone szkło, puste
butelki w zlewie i Shultzego skulonego w salonie na fotetelu, oddychającego chrapliwie i
śmierdzącego przetrawionym alkoholem. Właściwie nigdy nie sypiał w łóżku, tylko właśnie tam, w
salonie na fotelu.
Jedynie ta wariatka Pychoudakis spluwała demonstracyjnie na jego widok i kreśliła w powietrzu
znak krzyża utrzymując że Ioannis jest pomiotem szatana. Opowiadała każdemu, kto tylko chciał
słuchać, że na własne oczy widziała, jak kiedyś pewnej nocy ten czart Shultze chodził wściekły i
pijany po okolicach Stavros i rozwalał wzrokiem murki z luźnych polnych kamieni rozgradzające
pola. Patrzył na taki murek, mówiła, i kamienie trrrrach! rozlatywały się na wszystkie strony!
Rzeczywiście, tamtej nocy jakiś wandal poprzewracał w kilku miejscach murki, ale nikt nie miał
wątpliwości że obwinianie o to biednego Ioannisa było niegodziwością, a już bujdy o niszczeniu
murków wzrokiem mogła wymyślić tylko stara, głupia baba. Z pewnością uczynili to jacyś
podchmieleni turyści, wracający na skróty z knajpy.
Mimo że mieszkał w Khoraphakia prawie pięć lat i miał wielu znajomych, nikt nie mógł o sobie
powiedzieć że jest jego przyjacielem. Ci nieliczni, którzy byli u niego w domu, opowiadali że żył jak
asceta – pojedyńcze, najniezbędniejsze meble, gołe ściany. Jedyną ozdobą salonu było wiszące na
białej ścianie nieduże, oprawione w prostą, czarną, drewnianą ramkę zdjęcie. Przedstawiało młodą,
dwudziestokilkuletnią dziewczynę o blond włosach, wielkich, nieco wypukłych oczach i
promiennym, lekko nieprzytomnym uśmiechu. Ioannis nigdy nie mówił na temat tej fotografii – a
jakoś nikt nie odważył się zapytać, kim jest – lub była - dziewczyna.
Teraz Ioannis szedł powoli wąską dróżką w stronę swojego mieszkania, potykając się co chwila o
leżące luźno kamienie i z trudem łapiąc równowagę. Wypity alkohol szumiał mu w głowie.
Wiedział, że to jeszcze nie koniec, w lodówce czekała cała bateria butelek, będąca zresztą właściwie
jedyną jej zawartością. Wystarczy tylko dojść do domu, trafić kluczem do dziurki, potem otworzyć
lodówkę...
Jak zawsze.
Jak co wieczór.
Od pięciu już lat z hakiem.
Z którejś willi dobiegała stłumiona muzyka. Rozpoznał dźwięki starego przeboju sprzed wielu,
wielu lat.
Sweet Child in Time, you'll see the line –
niosły się w czystym powietrzu słowa rockowej
ballady –
The line that's drawn between the good, and the bad...
Nie ma takiej linii, pomyślał, nic
nie oddziela dobrego od złego, wszystko przemieszane jest jak w kociołku...
Dotarł wreszcie na miejscie i wtoczył sie powoli do ciemnego mieszkania. Przez chwilę stał na
środku przedpokoju, potem ruszył do kuchni. Wyjął z szafki szklankę z grubego szkła, wrzucił do
niej kilka kostek lodu i zalał do pełna zimną
raki
.
Wiesz że nie powinieneś tyle pić, usłyszał w głowie własny głos.
Ouzo, raki
.
Raki, ouzo.
Z
nielicznymi przerwami na wino. Tylko tak dalej. Chcesz się wreszcie przekonać jak wygląda tutejszy
odwyk?
A czemu nie, odpowiedział sam sobie, hak w plecy, jakie to ma jeszcze znaczenie?
Pijesz, bo chcesz zapomnieć co narobiłeś..? Tak najłatwiej?
- Hak w plecy! - Przykopał z wściekłością w szafkę pod zlewozmywakiem i wychylił duszkiem
szklankę. Mocniej zaszumiało w głowie. Ponownie nalał do pełna i wypił. Co wieczór prowadził ze
sobą podobne rozmowy, najpierw w myślach, potem, gdy stężenie alkoholu we krwi osiągało
odpowiedni poziom, na głos.
Ona by nie chciała żebyś tyle pił, pomyślał. Ciśnięta z furią szklanka rozprysnęła się na
kamiennej podłodze. To już piąta w tym miesiącu, przypomniała trzeźwiejsza część jego umysłu.
Hak w plecy, pani Paterakis jutro posprząta. Czuł w głowie coraz głośniejszy szum. Chwycił butelkę
2
Rozdział I
i pociągnął z gwinta solidny łyk. Staczasz się, przyjacielu.... Hak w plecy!
Wyjął kolejną szklankę, nalał do pełna i zwalił się na stojący w salonie, na przeciwko portretu
dziewczyny, fotel. Nie zapalał światła, nie chciał jej teraz oglądać, patrzeć na jej twarz, na jej
wielkie oczy, na ten radosny, nieco nieziemski uśmiech...
Ona nigdy już się tak nie uśmiechnie, pomyślał, już nigdy...
Wiedział że czeka go kolejna noc, taka sama jak wszystkie poprzednie i wszystkie następne.
Wypije jeszcze kilka kolejek i zaśnie, skulony jak pies. I wtedy ona tu przyjdzie, przyjdzie do niego z
rozwianymi przez wiatr jasnymi włosami, i powie tym swoim smutnym głosem
tak, rozumiem. Tak
będzie lepiej
, jak powiedziała wtedy, ponad sześć lat temu... Potem ujrzy (choć w rzeczywistości
przecież go przy tym nie było) jak dziewczyna wyjmuje różdżkę, jak przykłada ją sobie do głowy...
Znajdzie się w szpitalu świętego Munga i wysłucha brzmiących jak wyrok słów uzdrowiciela... I
obudzi się nad ranem krzycząc przeraźliwie, zlany zimnym potem. Tak było co noc od pięciu lat.
Jak długo jeszcze?
Do końca życia, przyjacielu, pomyślał.
Wzrok zaczynał mu się mącić, kontury przedmiotów rozmywały się, we łbie łupało miarowo.
Jeszcze jedna szklaneczka... Za chwilę będziesz już dobry, bracie, pomyślał, będziesz gotowy...
Dziewczyna pojawiła się wreszcie, tak jak tego oczekiwał, tak jak zawsze... Patrzył jak
podchodzi... Ale coś było inaczej niż zwykle, coś było nie tak...
Dlaczego ty masz brązowe włosy, pomyślał, przecież ty miałaś włosy blond... Inna miała
brązowe włosy, ale nie ty... ty miałaś blond...
Dziewczyna podeszła i zaczęła go szarpać za ramię.
- Obudź się, obudź się...
...zostaw mnie, zjawo, dlaczego nie masz blond włosów, dlaczego kasztanowe, przecież ty byłaś
blondynką, inna miała kasztanowe włosy, ale to nie może być ona, nie może, to musisz być ty,
zawsze byłaś ty, zawsze przychodziłaś, tylko dlaczego masz jej włosy, dlaczego...
-
Obudź się...
...nie chcę się obudzić, nie chcę, muszę przejść przez to wszystko jak zawsze, musisz mi
powiedzieć
tak będzie lepiej
, musisz wyjąć różdżkę, muszę pójść do Świętego Mungo, muszę
usłyszeć to straszne
niestety,
zobaczyć te rozłożone bezradnie ręce, ciebie na szpitalnym łóżku,
tylko dlaczego masz jej włosy, nie możesz być nią, to musisz być ty... chcę żebyś to była ty, nie
ona..!
- Obudź się wreszcie!!!
..to nie jesteś ty, ty masz inne włosy, inne oczy, inne usta, to nie jesteś ty...
Ocknął się raptownie. Światło w salonie było zapalone. Siedział skulony w fotelu pod oknem,
dygocząc jak w febrze, a obok stała młoda kobieta z wielką szopą kasztanowych włosów i szarpała
go za ramię.
- No, obudziłeś się wreszcie, Harry – powiedziała Hermiona Granger.
***
Dźwignął się ciężko na nogi. W głowie tańczyło kankana sto norweskich smoków kolczastych.
Był wściekły, bezrozumną, ślepą wściekłością. Co tu robisz, pomyślał, po co tu przyszłaś, znowu
chcesz mi zniszczyć życie, jeden raz nie wystarczyło, chciałem żeby przyszła ona, jak zawsze,
chciałem ją choć przez chwilę zobaczyć, po co mnie budziłaś...
- Co tu robisz, do trolla? - spytał z wściekłością w głosie, zaciskając pięści.
Hermiona Granger nie odpowiedziała. Patrzyła na Harry'ego, zbita z tropu promieniującą od
niego nienawiścią.
- Po co tu przylazłaś?! Po jakiego ciężkiego ghula?! Co robisz w moim domu?! Mało było że
wyjechałem, musiałaś mnie szukać, nie możecie wszyscy raz na zawsze odpierzyć się ode mnie? Za
3
Harry Potter i koniec świata
mały jest świat na nas dwoje, za mały?! CO TU ROBISZ?! - wrzasnął na całe gardło. Zobaczyła z
przerażeniem że jedno z krzeseł oderwało sie od podłogi i przeleciawszy przez całą szerokość
salonu wyrżnęło w ścianę rozpadając się na kawałki. Nie jest dobrze, pomyślała, nie jest dobrze, nie
tak miała przebiegać ta rozmowa...
Przełknęła ślinę.
- Harry, ja... - urwała, szukając w panice właściwych słów.
- Co JA?! Jakie JA?! Po diabła tu przylazłaś?! Kto cię tu prosił?! Pięć lat mieliśmy od siebie
spokój, znudziło się? Po co tu przyszłaś, do nagłej krwi, oby cię szlag jasny trafił!! Mało ci było
tamtego roku, mało?!
- Harry, jak rany, uspokój się i daj mi dojść do kropki! - Czuła że wzbiera w niej irytacja. Zaraz
się zacznie, pomyślała, będzie jak zawsze...
- Jakie uspokój, jakie uspokój, PRZECIEŻ JA JESTEM SPOKOJNY!! – wrzasnął w furii, kopiąc
w stół.
Nie skomentowała tego zadziwiającego stwierdzenia. Rozglądała się dookoła, taksując wzrokiem
apartament Harry'ego.
- Wykończysz się, Harry – powiedziała cicho. - Puste butelki w zlewie, rozbite szkło na podłodze,
a wielki Harry Potter urżnięty jak świnia i bełkoczący w delirce. I tak pewnie co wieczór. Super.
- Odpieprz się!
- Sądzisz że to jest komukolwiek potrzebne? Sądzisz że to ci pomoże?
- Hak ci w plecy! Nie obchodzi mnie to!! Ciebie tym bardziej!!
Hermiona odwrócila się. Jej wzrok padł na portret jasnowłosej dziewczyny.
- Ach, rozumiem, przeszkodziłam w maleńkim seansiku terapeutycznym. Lunie na pewno było
by miło, gdyby widziała jak zalewasz się w trupa przed jej zdjęciem. Może sobie tu postawisz
klęczniczek? Jakież to dla ciebie typowe, Harry. Najpierw coś spieprzyć, dopiero potem pomyśleć, a
i to nie zawsze, a na koniec cierpieć za miliony, i to w dodatku bez większego sensu...
Harry ujrzał czerwone plamki przed oczyma...
- Stul pysk! - wrzasnął z wściekłością, zrywając portret Luny ze ściany i przysuwając Hermionie
do oczu. - To przez ciebie Luna... przez ciebie... Ty jesteś wszystkiemu winna, ty, ty...
W jednej chwili Hermiona straciła całe swoje opanowanie. W pustym salonie policzek
rozbrzmiał jak wystrzał. Harry upuścił fotografię, szybka rozstrzaskała się na drobne kawałki.
- Jaaaa? - syknęła Hermiona strasznym głosem. - Jaaa? Może to ja naobiecywałam Lunie Bóg
wie czego? Ja ją puściłam w trąbę? Ja cię siłą zaciągnęłam cię do ołtarza? A ty nic nie mogłeś na to
poradzić?! No pewnie, przecież wielki Harry Potter jest jak kryształ! Wielki Harry Potter jest
nieskazitelny! Wielki Harry Potter jest bez winy! Winna jest ta wredna szlama Granger! Cokolwiek
by się nie stało, winni są inni!
-
Zrobiłaś to tylko dlatego, żeby utrzeć nosa Lunie!! - wrzasnął Harry.
- Ty głupi, egoistyczny kretynie!! Cały świat się kręci wokół Pottera, tak!? Wszystko jest robione
dla Pottera, z powodu Pottera, przeciw Potterowi! Nie dociera do twojego głupiego łba, że
zwyczajnie się w tobie zakochałam?! Jak wróciłam, nawet nie wiedziałam o Lunie! Bo ty,
oczywiście, słowem nie powiedziałeś że jesteś zajęty! Bo się bałeś się że jak się dowiem to się
wycofam? Że Granger sobie pójdzie i zostaniesz z Luną? Lepiej flirtrować z jedną i z drugą, a nuż
się uda!
- Zamknij się!
- Nie, Harry, nie zamknę! Jak sądzisz, jak się czułam kiedy dowiedziałam się co stało się z Luną?
Myślisz że było mi z tym dobrze!? Że nie obwiniałam się o to!? Ale jeszcze ci poduszeczki pod
główkę podkładałam, żebyś czasem nie miał kaca moralnego! Och, jaka byłam głupia, dlaczego już
wtedy nie zorientowałam sie jaki jesteś!? Wołałabym wyjść za Malfoya!
Harry uczynił nadludzki wysiłek i opanował się trochę.
- Hermiono – powiedział ze złością, ale już nie krzycząc. - Wyjechałem pięć lat temu między
4
Rozdział I
innymi dlatego, żebyśmy nie mieli więcej okazji do prowadzenia podobnych dysput. Zadałaś sobie
wiele trudu odnajdując mnie tutaj, może wyjawisz mi po jakiego ciężkiego trolla?
- Owszem. Przyjechałam, bo chciałam ci powiedzieć coś ważnego.
- Coś ważnego? Naprawdę sądzisz, że coś może być ważne do tego stopnia, żebym chciał tego
akurat teraz od ciebie wysłuchiwać? Wszystko, co miałaś mi do powiedzenia, powiedziałaś podczas
tego nieszczęsnego roku, kiedy byliśmy, przepraszam za wyrażenie, małżeństwem. Miałaś wtedy
bardzo dużo do powiedzenia. Tak dużo, że...
- A pewnie!! - wrzasnęła Hermiona w nagłej furii – Bo najlepiej to by było żebym nic nie
mówiła! Żebym siedziała cicho! Żebym stanowiła tło dla wielkiego Pottera!! Wielki Potter w swojej
mądrości zdecydował, w którym kącie ma stać stół, w którym szafa, a w którym Granger! A wredna
Granger przełazi samowolnie z kąta w kąt i jeszcze kłapie jadaczką!
- Dowcip ci się wyostrzył, jak widzę. Jeszcze chwila i osiągniesz poziom Longbottoma...
- No, ty to zawsze byłeś przecież bardzo dowcipny, prawda?! Pamietasz jak wyrzuciłeś mnie z
domu? Byłam...
- Nie wyrzucałem cię wtedy!! – wrzasnął Harry. - Sama poszłaś!
- A pewnie, bo okrzyk
Won szmato, życie mi zmarnowałaś
to było przecież zaproszenie na
romantyczną kolację przy świecach! - prychnęła Hermiona. - A może po prostu sie przejęzyczyłeś,
na pewno chciałeś mi powiedzieć
jak ślicznie dziś wyglądasz, kochanie
!!
- Bo mnie wkurzyłaś!!
- Jasne, zupa była za słona!! Więc wybiegłam w samej nocnej koszuli i było mi trochę zimno...
rozumiesz, październikowe wieczory do najcieplejszych nie należą... no i padało... Więc pomyślałam
sobie że przywołam moje rzeczy zaklęciem
Accio
, ale przyleciały tylko stare szmaty do podłogi...
dobrze że Ron miał jakieś ubrania Ginny... Och, Harry, to było
takie dowcipne
! Musisz to koniecznie
umieścić w swoich pamiętnikach.
- Hermiona..!
- Powinieneś je zatytuować
Jak wytrzymać rok ze szlamą
. Ostatni rozdział
Jak pozbyć się szlamy
!
- A żebyś wiedziała!! Jedyne co mi wyszło w życiu to pozbycie się ciebie! Szkoda że tak późno! I
nie do końca skutecznie, skoroś tu jednak przylazła! Ronuś też już miał cię dość? Całe pięć lat z
tobą wytrzymał, podziwiam chłopaka...
Trzask!! Hermiona z całej uderzyła Harry'ego w drugi policzek. Miała straszną twarz.
- Ani... słowa... więcej... na... temat... Rona! - powiedziała powoli, zaciskając z całej siły pięści a
Harry ze zdziwieniem zauważył że w jej oczach pojawiły się łzy. Ale był zbyt wściekły żeby się nad
tym zastanowić.
- Do ciężkiego ghula, prowadziliśmy podobne rozmowy już wielokrotnie!! Doprawdy nie widzę
celu, by przerabiać to jeszcze raz! Wpieprzasz się, bo nie da sie tego inaczej określić, w moje życie...
- Wpieprzam się w twoje picie, to chciałeś powiedzieć? W twoje picie!! Bo już dawno przecież
powinieneś siedzieć z flachą przed portrecikiem Luny i powtarzać sobie: ajajaj, maleńka, co ta
kurwa Granger z tobą zrobiła!!
Harry'emu pociemniało w oczach. Nim się obejrzał, stał przed Hermioną wymachując
zaciśniętymi pięściami. Hermiona nie poruszyła się, pobladła tylko i patrzyła Harry'emu prosto w
twarz.
- No, dalej, uderz mnie, Harry. - powiedziała cicho. - Zrób to wreszcie. Przez cały tamten rok się
na to nie zdobyłeś, zrób to teraz. Najlepiej mnie tu zatłucz na śmierć. Lunie będzie miło...
- Hermiona, nie prowokuj mnie! Błagam cię na wszystkie świętości, nie prowokuj mnie bo nie
ręczę za siebie!!
Stał, czując jak kipi w nim furia. Hermiona stała dwa kroki od niego, z zaciśniętymi ustami i
nerwowymi tikiem na policzku, oznaką krańcowego wzburzenia. Oboje czuli, że zaraz stanie się coś
strasznego, że wystarczy jeszcze jedno jedyne nieostrożne słowo... I może dlatego żadne z nich nie
otworzyło ust.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]