Rogosz Józef - W piekle galicyjskim - obraz z życia,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
1
Józef Rogosz
W PIEKLE GALICYJSKIEM.
Obraz z życia
1896.
2
I.
Dawno już temu, właśnie minęło lat dwadzieścia siedm. Mieszkałem wtedy w Drohobyczy, u
podnóża Karpat, w stolicy galicyjskich cybularzy, i byłem uczniem szóstej klasy gimnazjalnej. Duszę miałem
wraźliwą fantazję wybujałą, nosiłem długie włosy a kapelusz na tył głowy nasunięty, i sądziłem w najlepszej
wierze, że jestem panem wszelkiego stworzenia i że w chwili, w której bym żyć przestał, świat przerażony
tak wielką stratą, musiałby się zapaść. Bez siebie nie pojmowałem istnienia ludzkości. Czy to była naiwna
zarozumiałość, obłęd, czy tylko wyobraźnia, o tem nie będę sam wyrokował. Poczytywałem się tedy za twór
nadzwyczajny, i ani mi przeszło przez myśl, że życie, czas i okoliczności wyleczą mnie raz na zawsze z
chorobliwych fantazyj, i nadal będę uważał się tylko za to, czem jestem w rzeczywistości, za atom nic nie
znaczący, którego życie nie wpływa na bieg wypadków, a którego śmierć nie robi najmniejszej szczerby w
kole, poruszającem glob ziemski.
Nim jednak nastąpiło wytrzeźwienie, zbudziłem się pewnego poranku cały rozgorączkowany, gdyż
w dniu tym mogłem zostać bohaterem. Pamiętam, że był to czwartek, a ponieważ przypadało jakieś święto
rusińskie, więc nie mieliśmy szkoły. Jeden z moich kolegów, z którym żyłem w przyjaźni, mówił mi, że w
dniu tym, u jego ojca mieszkającego o dwie mile od Drohobyczy odbędzie się polowanie na wilki i rysie,
których w tamtej okolicy dużo się namnożyło.
– Jeślibyś od kogo dostał strzelbę i gdyby ci twoja pani pozwoliła, mógłbyś ze mną pojechać –
zakończył mój kolega.
„Moją panią”, to jest osobą, u której, mówiąc językiem studenckim, „stałem na stancji”, była
staruszka sześćdziesięcioletnia, istota anielskiej dobroci, która tak mnie kochała, że gdybym był zapragnął
choćby nawet szybki z okna, nie byłaby mi jej odmówiła. Nie wątpiłem tedy o jej pozwoleniu, należało tylko
wyjazd dobrze upozorować, by nią bezpotrzebnie nie miotała obawa, że mnie na polowaniu zastrzelą, lub
że mnie ryś rozszarpie. Jedna przeszkoda mogła więc być łatwo usunięta, lecz co robić z drugą, gdzie szukać
strzelby?
Gdym tak siedział i myślał, nagle uderzyłem się w czoło, szczęśliwie bowiem przypomniałem sobie, że
byłem w wielkich łaskach u pana „respicjenta” od straży skarbowej, posiadacza dwóch doskonałych
dubeltówek i trzynastoletniej córeczki, ciemnowłosej Mani, której oczka jaśniały blaskiem szczególnym,
jeżeli, w tył włosy zarzuciwszy, deklamowałem w ich domu: „Już w gruzach leżą Maurów posady”, albo:
„Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy!”. Natomiast, ilekroć ojca w domu nie było, jej spojrzenie robiło się
zaraz melancholijne, bo nie wiem zkąd to się brało, że wtedy przypominał mi się najczęściej drugi romantyk
i sentymentalne zapytanie jego bohaterki: „Czy Marja ciebie kocha?”...
Ledwie pan respicjent na myśl mi przyszedł, wyskoczyłem z łóżka, za kwadrans otrzymałem
pozwolenie od „mojej pani”, która święcie uwierzyła, że ze Stanisławem jadę na wieś uczyć się geometrji, a
koło godziny ósmej, ukrywając strzelbę starannie pod płaszczem, by mnie z nią jaki profesor nie spotkał,
biegłem uszczęśliwiony do mego kolegi.
3
W pół godziny wyruszyliśmy z miasta.
Konie mieliśmy złe, ponieważ ojciec Stanisława, w miejsce swoich, których w tym dniu sam
potrzebował, przysłał inne, we wsi najęte, błoto zaś na drodze było tak głębokie, że koła zapadały się po
same osie. Jechaliśmy krok za krokiem i jechali tak długo, że w miejscowości, gdzie się polowanie
odbywało, stanęliśmy dopiero o trzeciej popołudniu, i to właśnie w chwili, gdy myśliwi z lasu do domu
wracali. Zirytowany takim rzeczy obrotem, nie chciałem nawet patrzeć na rysie, których w rzeczy samej w
tym dniu dwa ubito, lecz powierzywszy strzelbę Stanisławowi, sam niepostrzeżenie wymknąłem się w
kierunku szosy, która przez góry i lasy, prowadziła do Sambora, gdzie mój starszy brat mieszkał. Do niego
szedłem teraz pieszo, by w drodze sobie ulżyć, i poskarżyć się przed nim na los zawistny, który w tym dniu
takiego figla mi wypłatał. Zawiodłem się jednak i na nim. Jak się okazało, należał już i on do ludzi
niemogących zrozumieć wielkich popędów i uszanować wielkich myśli. Zamiast ubolewać nad mojem
nieszczęściem i podziwiać fantazję, która mnie aż do Sambora zapędziła, zmył mi dobrze głowę i nazwał
mnie po prostu lekkomyślnikiem. Dotknięty tem do żywego, chciałem natychmiast wracać do Drohobyczy, i
byłbym to niewątpliwie uczynił, gdyby nie okoliczność, że noc była jak maź czarna, ja zaś strachów i
upiorów bałem się wtedy jak ognia, a prócz tego głód wygrywał w moim żołądku nieznośnego kuranta.
Zostałem tedy; wszelako nazajutrz, nim jeszcze świtać zaczęło, zerwałem się z posłania, i na palcach, by
brata nie zbudzić, który w najlepsze chrapał, wyszedłem na czczo z pokoju. Tak więc w tym dniu miałem
zrobić pieszo cztery mile.
Dzień był chłodny i dżdżysty, a że suknie miałem niezbyt ciężkie, więc szedłem tem żwawiej. Ta
forsowna przechadzka o chłodzie i głodzie, wydawała mi się czemś tak nadzwyczajnem, że we własnem
przekonaniu czułem się dumnym i wielkim. Mój czyn mógł się równać tylko z przejściem Hannibala przez
Alpy i z wdarciem się Aleksandra w głąb Azji. Równie bohaterskiego czynu nikt nie spełnił.
W połowie drogi, między Samborem a Drohobyczem spotkałem wieśniaka, który mimo młodości –
miał najwięcej lat dwadzieścia dwa – szedł powoli, krok za krokiem, jak człowiek bardzo strudzony. Gdym
się z nim zrównał, pozdrowiłem go po chrześcijańsku i wszcząłem z nim rozmowę. Ucieszył się bardzo i
resztę sił wytężając, zaczął iść prędzej, by mi kroku dotrzymać. Ponieważ i mnie nogi już bolały, więc
zaproponowałem mu, byśmy razem usiedli na stosie żwiru, który na drodze leżał.
– Nie wiem, paniczu, czy będzie dobrze – rzekł.
– Czemu?
– Bo człek gdy raz nogi rozpuści, to już idzie, ale jak usiądzie, to mu nożyska tak zesztywnieją, że
potem nie może się ruszyć.
– A wy skąd idziecie?
– Ja już, paniczu, trzeci miesiąc w drodze. Mój ojciec ma proces z Mykitą Hładyszynem, a że w
Samborze coś adwokaty pokręcili, więc stary kazał mi iść po sprawiedliwość do samego cesarza.
4
Wyszedłem tedy akurat temu dziesięć niedziel, i dziś wracam do domu. Mam jeszcze półtrzeciej mili, bo
my z Borysławia.
Zaintrygowany temi słowy, nakłoniłem go że usiadł, poczem zacząłem go obsypywać pytaniami.
Dowiedziałem się tedy, że się nazywał Fedko Jacyszyn, że był jedynym synem Hrehorego Jacyszyna,
należącego w Borysławiu do zamożniejszych gospodarzy, że nie miał ani matki, ani rodzeństwa, że do
wojska go nie wzięli, bo się okupił, że stary ojciec ciągle mu choruje, bo „coś się w nim popsuło”, i że on
sam za półtora roku obejmie gospodarstwo, gdyż będzie już pełnoletni. Ze szczerością i prostotą natur
pierwotnych, opowiadał mi dalej swoją podróż do Wiednia, którą dlatego musiał odbyć pieszo, że ojciec
procesem zniszczony, nie mógł zdobyć się na większą ilość gotówki; opowiedział jak z Niemcami rozmawiał
na migi, jak ksiądz polski przy kościele św. Ruprechta w Wiedniu, do którego dostał list w Samborze, przyjął
go po ojcowsku i wyrobił mu posłuchanie u monarchy, na koniec jak straszliwie dziwił się, gdy przed
cesarzem stanąwszy, zobaczył zwykłego człowieka w generalskim ubiorze. On myślał że cesarz, to coś
takiego, czego sobie nawet wyobrazić nie można.
Monarcha wziął od niego suplikę, i własną ręką zagiął w niej jeden róg; – potem, wespół z innymi
włościanami, których tego dnia było kilkunastu na posłuchaniu, wyprowadzili go z Burgu. Fedko wracał
teraz do domu, a chociaż od kilku dni żył już tylko chlebem żebranym, gdyż pieniądze mu się wyczerpały,
mimo to był pełen otuchy, bo skoro cesarz widział go, przyjął suplikę i znak na niej zrobił, to już
niewątpliwie ojciec proces wygra i Mykita Hładyszyn będzie za to ukarany, że miedzę przeorawszy,
bezprawnie przywłaszczył sobie pół zagona z ich pola.
– Więc procesujecie się o pół zagona, który wart może kilkanaście reńskich, gdy tymczasem na
proces wydaliście już zapewne kilkaset? – zapytałem zdziwiony.
– A choćby ojciec mieli wszystko stracić, to nie ustąpią, bo przy nich sprawiedliwość! – Odpowiedział
Fedko tonem stanowczym.
W tych słowach mieściło się rozwiązanie jednej z największych zagadek ludowych na Rusi
Czerwonej. Istotnie, ludzie procesują się tam czasem lata całe o nią i tracą na to majątki, a wszelako, z
bardzo małemi wyjątkami czynią to jedynie dlatego, że szukają sprawiedliwości. Nie idzie im ani o zysk, ani
o czczy tryumf nad przeciwnikiem, tylko o zwycięztwo dla sprawiedliwości. Ilekroć chłopa rusińskiego
przekonasz, że nie ma racji, zawsze bez skargi ustąpi.
Odpocząwszy godzinę, chciałem iść dalej, głód bo wiem zaczynał mi coraz bardziej dokuczać. Gdym
się jednak ruszył, Fedko przemówił tonem przyjacielskim:
– Niech panicz jeszcze poczekają... Mam kawałek chleba, który wczoraj wieczór dał mi po tamtej
stronie Sambora jakiś poczciwy „gazda”, trzeba go zjeść, to i sił przybędzie. Potem pójdziemy już razem
do Drohobycza.
5
[ Pobierz całość w formacie PDF ]