Rzeźnik, + Dla dorosłych

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rzeźnik
1
Ostrze łagodnie weszło w mięsień i płynnym ruchem przecięło go na całej szerokości. Widać było,
że czynność jest opanowana, do perfekcji. Zwinięty plaster opadł miękko na pień.
Czarne mięso zalśniło ożywione dotknięciem noża. Rzeźnik, lewą ręką ułożoną na płask, przy-
trzymywał szeroki antrykot, prawą znowu rozpłatał bryłę. Spodem własnej dłoni poczułam chłodną,
elastyczną masę. Patrzyłam jak nóż wsuwa się w zwarte, martwe ciało i otwiera je niczym promieni-
stą ranę. Stal prześlizgnęła się jeszcze raz po ciemnej wypukłości, ostrze i powierzchnia mięsa zabły-
sły.
Rzeźnik pozbierał kolejno plastry i ułożył je równiutko na pniu. Spadały z matowym odgłosem,
jakby ktoś całował drewno.
Czubkiem noża rzeźnik zaczął formować kawałki, odcinał tłuszcz, żółtawe okrawki ciskał o wyło-
żoną kafelkami ścianę. Z wiszącego na żelaznym haku zwoju zerwał arkusz pergaminu, położył po-
środku plaster, dorzucił następny. I znów pocałunek, z głośniejszym mlaśnięciem.
Odwrócił się do mnie, na jego dłoni płasko spoczywała ciężka paczka; rzucił ją na wagę.
Owionął mnie mdły zapach surowego mięsa. W pełnym świetle letniego poranka, wdzierającym
się przez szerokie wystawowe okno, widziałam mięso wyraźniej: było czerwone, jaskrawe, piękne aż
do obrzydzenia. Kto powiedział, że ciało jest smutne? Nie jest smutne, jest złowrogie. Ciało zajmuje
miejsce po lewej stronie duszy, bierze nas w posiadanie w chwilach największego zatracenia, pory-
wa nas na bezkresne morza, pogrąża i ocala; ciało jest naszym przewodnikiem, czarnym i gęstym
światłem, szybem, do którego nasze życie wwierca się spiralnym ruchem i zostaje wessane z za-
wrotną prędkością.
Leżąca przede mną wołowina była przecież ciałem przeżuwacza z pastwiska, tyle że uszła z niego
krew – życiodajna, rwąca rzeka, z której zostało zaledwie parę kropel, niczym koraliki na białym
pergaminie.
I rzeźnik, który cały dzień mówił mi o seksie, też był stworzony z takiego ciała, ale ciepłego, na
przemian miękkiego i twardego; rzeźnik miał lepsze i gorsze kawałki, które czegoś się domagały,
pragnęły z żarem przemknąć przez życie, przemienić się w mięso. To samo działo się z moim ciałem,
słowa rzeźnika rozniecały mi ogień między nogami.
W tylnej części blatu biegła szczelina, do której wsuwano komplet noży do rozcinania, krojenia,
siekania. Przed wbiciem się w mięso rzeźnik szykował sobie ostrze przeciągając je po osełce tam i z
powrotem, z jednej strony, i z drugiej, przez całą długość stalowego bagnetu. Świdrujący zgrzyt
drażnił mi zmysły aż po korzenie zębów.
Za szybą, rozćwiartowane różowe króliki z rozpłatanymi brzuchami ukazującymi pokaźne wątro-
by, wisiały bezwstydnie, męczeńsko ukrzyżowane, złożone w ofierze pożądliwym gospodyniom.
Kurczaki o chudych żółtych szyjkach rozciągniętych i przebitych żelaznym hakiem, zwracały ku nie-
bu łebki; ich masywne, pokryte gruzełkowatą skórą ciała zwisały godne pożałowania – tylko kupe-
rek sterczał im fantazyjnie nad otworem odbytowym jak błazeński nos na twarzy klauna.
Rozmaite części wieprzowiny, cielęciny, wołowiny, baraniny wyłożone na wystawie niczym pre-
cjoza, podniecały apetyty klienteli. Kawałki mięsa mieniły się czerwienią, od bladego różu do szkar-
łatu, i odbijały światło jak żywe klejnoty. Nie mówiąc już o podrobach, wspaniałych podrobach, czę-
ści najbardziej intymnej, autentycznej, w najtajniejszy sposób przypominającej istotę zmarłego
zwierzęcia: ciemny, krwisty miąższ wątroby, olbrzymie, obscenicznie chropowate ozory, enigma-
tyczne, kredowe mózgi, zwinięte w same krągłości nerki, oplątane naczyniami serca; wreszcie to, co
skrzętnie ukrywano w lodówce: płucka dla babcinych kotów – bo brzydkie, gąbczaste i szare; cielęce
grasice – rarytas odłożony dla najlepszych klientek; no i baranie jądra – przysmak pewnego zażyw-
nego jegomościa, sprowadzany na specjalne zamówienie z rzeźni, starannie pakowany i wręczany
mu zawsze z najwyższą dyskrecją.
Dla właściciela sklepu i rzeźnika wszystko stanowiło zazwyczaj pretekst do rzucanych półgęb-
kiem, niewybrednych dowcipów, ale to regularne i zdumiewające zamówienie pomijali milczeniem.
Wprawdzie obaj byli przekonani, że przez cotygodniowe spożywanie baranich jąder ich klient
osiąga i utrzymuje wyjątkową potencję, jednak mimo przypisywanych temu rytuałowi zalet, sami
nigdy nie dali się skusić. Ta część męskiej anatomii, tyle razy wychwalana w rozmaitych żartach i
powiedzonkach, mimo wszystko, budziła szacunek. I nie ulegało wątpliwości, że przekraczając pew-
ną granicę popełniliby świętokradztwo.
Owe jądra baranie podniecały i moją wyobraźnię. Nigdy ich nie widziałam – nie śmiałam nawet
poprosić, żeby mi je pokazano. Jednak rozmyślałam o różowym, pękatym zawiniątku i o jegomo-
ściu, który zabierał je w milczeniu, kiedy jak wszyscy klienci uregulował rachunek, u mnie w kasie
(jądra sprzedawano za śmiesznie niską cenę). Jaki smak i konsystencję mogła mieć ta cielesna reli-
kwia? Jak ją przyrządzał? A przede wszystkim, jakie miała działanie? Ja również byłam skłonna
przypisywać jej wyjątkowe właściwości i niestrudzenie snułam domysły.
Æ
Æ
Æ
Æ
Æ
Uśmiechnął się, utkwił wzrok w moich oczach. To był sygnał. Wbijał się w głąb, daleko poza źre-
nice, przebiegał całe moje ciało, wciskał się w brzuch. Rzeźnik za chwilę zacznie mówić.
„Jak się dziś ma moje maleństwo?”
Pająk przędzie śliną sieć.
„Dobrze spał koteczek? Nocka za bardzo się nie dłużyła? Nic ci nie brakowało?”
Proszę. Znowu się zaczyna. Obrzydliwe. A jednak sprawia przyjemność.
„A może nie byłaś sama, może ktoś zajął się twoim futerkiem? Lubisz to, prawda? Widać po
oczach. Bo ja byłem sam, nie mogłem zasnąć. Cały czas myślałem o tobie…”
Rzeźnik, zupełnie nagi, trzyma w ręku członek i potrząsa nim. Poczułam, że się cała lepię.
„Oczywiście wolałbym, żebyś była ze mną… Ale niedługo przyjdziesz… Zobaczysz, kochanie, jak
się tobą zajmę… Mam zręczne palce… I długi język, przekonasz się. Będę ci wylizywał cipkę jak nikt
przedtem. Czujesz już, prawda? Czujesz zapach miłości? Lubisz zapach mężczyzny, kiedy spijasz
jego soki?”
Mówił prawie szeptem. Jego słowa rozgniatały się na moim karku, spływały po plecach, pier-
siach, brzuchu, udach. Przytrzymywał mnie swymi małymi niebieskimi oczami, słodkim uśmie-
chem.
O tej porze właściciel z szefową kończyli przygotowywać stoisko w hali targowej i dawali ostatnie
dyspozycje personelowi; klientów było jeszcze niewielu. Jak zwykle, gdy zostawaliśmy sami z rzeź-
nikiem, zaczynała się ta sama gra, nasza gra, nasz cenny patent na unicestwienie świata. Rzeźnik
stał tuż obok mnie, oparty łokciami o kasę. Ja siedziałam bezczynnie, wyprostowana jak struna na
wysokim taborecie. Po prostu słuchałam.
Mimo woli dawałam mu do zrozumienia, że pod wpływem jego słów narasta we mnie podniece-
nie, zdawał sobie sprawę, jaką moc mają nade mną jego słodziutkie machinacje.
„Założę się, że już masz mokro w majteczkach. Lubisz, jak do ciebie mówię, co? Zrobię ci dobrze,
samymi słowami, spodoba ci się to… Muszę tylko mówić cały czas, bez przerwy… To tak jakbym cię
dotykał… czułabyś to samo… Wszędzie, delikatnie, językiem… przytulę cię mocno, zrobię z tobą, co
zechcę, będziesz moją laleczką, ukochaną pieszczoszką… Na pewno chcesz, żeby tak było, bez koń-
ca…”
Rzeźnik był wielki i gruby, miał bardzo białą skórę. Mówił dalej. lekko posapując, jego głos tracił
barwę, rozpływał się w szeptach. Na twarzy wystąpiły mu różowe placki, wargi miał wilgotne i świe-
cące; niebieskie oczy stawały się coraz jaśniejsze, aż utworzyły bladą, świetlistą plamę.
Na wpół przytomna zastanawiałam się, czy zaraz nie wytryśnie i nie pociągnie mnie za sobą, czy
wraz z tym strumieniem słów nie popłynie nasza wspólna rozkosz. Świat stał się biały jak jego far-
tuch, jak wystawowe okno, jak mleko mężczyzny, krowie mleko, wielki brzuch rzeźnika, pod którym
kryło się to, co przez niego mówiło, szeptało mi w kark, gdy tylko zostawaliśmy sami, młodzi i roz-
paleni, niczym wyspa pośród zimnego mięsa.
„Uwielbiam wylizywać futerko takich dziewuszek. Pozwolisz mi, prawda? Pozwolisz się wycmo-
kać? Rozchylę delikatnie twoje śliczne różowiutkie wargi, najpierw duże, potem małe, włożę tam
czubek języka, cały język, i będę cię wylizywał od dziurki do guziczka, och, cudowny guziczek, będę
cię ssał najdroższa, zrobisz się wilgotna i lśniąca i w moich ustach poczujesz nieustającą rozkosz,
masz na to ochotę… Zjem ci dupcię i cycuszki, ramiona, ręce, pępek, dołki w plecach, uda, nogi, ko-
lana i palce stóp… Usiądziesz mi na nosie, zabraknie mi tchu w twoim tyłeczku, głowę położysz mi
między nogami i weźmiesz do słodkiej buzi mojego wielkiego kutasa. Pozwól kochanie, spuszczę ci
się do gardła, na brzuch, albo w oczy jeśli będziesz wolała. Noce są tak długie, będę brał cię od przo-
du i od tyłu kotku i nigdy, nigdy nie będziemy mieli dosyć…”
Szeptał mi teraz prosto do ucha, choć pochylony tak blisko, nie dotykał mnie i nic już dla nas nie
istniało – nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, gdzie jest świat. Sparaliżowały nas szeptane dźwięki,
które wymykały się i zaczynały żyć własnym życiem, jak pozbawione powłoki cielesnej zwierzę, do-
kładnie między jego ustami a moim uchem.
Rzeźnik podłożył rękę pod maszynę do mielenia, z której wysuwało się mięso długimi, cienkimi
wężykami i sklejało, tworząc na dłoni mężczyzny miękką, uklepaną masę. Wyłączył maszynę, dwo-
ma kęsami połknął czerwoną bryłę.
Może napiszę do Daniela dziś po południu.
Daniel. Mój najukochańszy, mój czarny anioł. Chciałabym powiedzieć kocham, a słowo to nie-
chby wydrążyło otwór w twoim ciele, w świecie, w ciemnej masie życia. Dzięki temu otworowi mo-
głabym cię przywiązać do siebie (przeciągnęłabym przezeń wspaniałą linę, jaką przymocowuje się
statki do nabrzeża i która straszliwie trzeszczy zimą gdy szaleje wichura), chciałabym się w tym
otworze zanurzyć. Pływać w twym blasku, twej aksamitnej, ciężkiej nocy, w połysku mory. Gdyby te
słowa były tak silne jak miłość, która przeszywa mi brzuch i sprawia ból! Niemożliwa zagadka,
przedziwna niemoc, ostrzeżenie, dzięki któremu w obliczu niebezpieczeństwa stanę wyprostowana
głową w dół, jak wykrzyknik, nękana nieznośnymi zawrotami głowy. Gdzie jesteś, Danielu? Wszyst-
ko wiruje, morze śpiewa pieśni, ludzie płaczą, a ja odpływam w nieznane po rtęciowych jeziorach, z
rękami wyciągniętymi do przodu, powtarzam sobie stare wiersze, w których głosy brzmią zbyt ła-
godnie. Daniel, Daniel… Kocham cię, słyszysz? To znaczy pragnę cię, porzucam, czuję odrazę, nie
mam cię wcale, mam cię całego, pochłaniam cię, zagarniam bez reszty, niszczę siebie i przebijam się
tobą na śmierć. I całuję twe powieki, wsysam się w twoje palce, mój najdroższy…
Rzeźnik mrugnął do mnie po przyjacielsku. Czyżby wszystko już zapomniał? Zdjął z wystawy ka-
wał schabu, położył go na ladzie i zaczął kroić na plastry. Chwycił tasak, rozdzielił pocięte nożem
kotlety i energicznie odrąbał kość, dzięki której mięso stanowiło dotąd jedną bryłę.
„Tak będzie dobrze, łaskawa pani?” Rzeźnik był zawsze uprzedzająco grzeczny dla klientek i pa-
trzył na nie z głębokim szacunkiem, jeśli tylko nie były zbyt stare i brzydkie. Z pewnością miał
ochotę dotknąć tych wszystkich piersi i pośladków, i wprawnymi dłońmi pomacać je jak ładne ka-
wałki mięsa. Rzeźnik miał duszę wypełnioną ciałem.
Patrzyłam, jak z ledwie skrywanym pożądaniem przygląda się kształtom w letnich strojach i wi-
działam w nim same dłonie i genitalia, spełnienie i pożądanie. Spełnienie znaczyło kontakt z zim-
nymi kawałkami mięsa, ze śmiercią. Ale właśnie pożądanie utrzymywało rzeźnika przy życiu, nie-
ustannie podsycane pragnienie ciała, od czasu do czasu zmaterializowane w szepcie między jego
ustami a moim uchem.
I stopniowo czarodziejska moc brała górę nad mą wolą i czułam, jak jego pożądanie wnika we
mnie. Obejmowało ono nie tylko tłuste cielsko rzeźnika, ale i inne ciała, także klientek, które rozbie-
rał wzrokiem, i moje własne. Ku tym wszystkim ciałom promieniowało z mojego brzucha nieustają-
ce rozjątrzenie.
„Moje maleństwo, w porównaniu ze mną jesteś leciutka jak piórko. Będę musiał rozbierać cię
bardzo ostrożnie, żeby cię nie pokruszyć. Ty też mnie rozbierzesz, najpierw koszula, potem spodnie.
Będzie mi już stał i na pewno wysunie się ze slipów. Zdejmiesz je również i od razu zapragniesz
wziąć ten gorący i twardy pakunek, będziesz chciała jego soku i zaczniesz go pieścić, ssać, wreszcie
wsuniesz go sobie między nogi, nadziejesz się na mnie i będziesz cwałować w pogoni za rozkoszą aż
z nas obojga wyleje powódź. Och kochanie, wiem, że dojrzewa to w nas już od wielu, wielu dni…
wybuchniemy, oszalejemy i zrobimy coś, czego nigdy dotąd nie robiliśmy, i będziemy chcieli jeszcze.
Dam ci swoje jaja i kutasa i zrobisz z tym co zechcesz, a ty mi dasz kocurka i dupcię a ja będę panem
i władcą, powlekę cię spermą i sokiem aż twoja pupa rozbłyśnie w nocy jak księżyc.”
Czy szept niósł na pewno słowa rzeźnika? Danielu, dlaczego?
Po południu wracałam do siebie, do pokoju w mieszkaniu rodziców. Próbowałam pracować nad
obrazem, do którego zabrałam się na początku lata, ale jakoś mi nie szło. Nie mogłam doczekać się
końca tych wakacji, powrotu na uczelnię, marzyłam, żeby znów się przeprowadzić do wynajętego
pokoju, myślałam o spotkaniu z kolegami z Akademii, zwłaszcza z Danielem. Brałam papier, flama-
stry, tusz i zaczynałam pisać list znacząc stronice małymi rysuneczkami.
Większość studentów Akademii lubiła malować na ogromnych płótnach zajmujących nieraz całą
ścianę. Ja chciałam skondensować świat, uchwycić go i zamknąć w całości na możliwie najmniejszej
przestrzeni. Moje miniatury należało oglądać z bliska, a detalom poświęciłam wiele, wiele nocy.
Przyszło mi kiedyś do głowy, żeby zająć się rzeźbą. Wykonałam pierwsze modele z kulek gliny wiel-
kości paznokcia; ale po wypaleniu drobiazgi te, uformowane z jubilerską precyzją, stawały się tak
kruche, że przy pierwszym dotknięciu zamieniały się między palcami w kupkę brunatnego proszku.
I czytałam wiersze, a wieczorami powtarzałam sobie fragment „Zaratustry”, gdzie była mowa o
morzu, które oddycha ciepło i jęczy od złych wspomnień.
Daniela poznałam u mojego brata. Właśnie utworzyli zespół rockowy z tą dziewczyną. Siedziała
między nimi na łóżku, chude nogi w obcisłych, cętkowanych rajtuzach podkurczyła w ten sposób, że
stopy miała schowane pod pośladkami. Słuchali muzyki, rozmawiali o komiksach, śmiali się. Pod jej
obszernym swetrem rysował się ciężkawy biust, potrząsała małą główką z włosami przystrzyżonymi
przy skórze, wyrzucając z siebie słowa donośnym głosem. Odgrywała solistkę. Daniel wciąż na nią
spoglądał, a ja zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Paliłam i piłam kawę jak oni, ale nie odzywałam się. Przysuwali się do niej coraz bliżej, raz po raz
kładli jej rękę na udzie.
Nie słuchałam też, co mówią. Wył magnetofon. Daniel miał ciemne włosy, jego czarne oczy przy-
fruwały i odfruwały jak kruki, na chwilę siadały na mnie i kłuły mnie drapieżnymi dziobami.
Bolał mnie brzuch. Leżałam na podłodze. Nienawidziłam tej dziewczyny.
Miała obrzydliwe piersi, jak lalka Barbie, którą tarmosiłam w dzieciństwie. Mój brat i on na pew-
no z trudem powstrzymywali się, żeby ich nie dotknąć. A może już jeden położył dłoń na jej prawej
piersi, drugi na lewej.
Powietrze, które wdychałam, spływało mi, gorzkimi strumieniami aż do pępka.
Odwróciłam się twarzą do podłogi i paliłam tak dużo, że czułam mrówki w opuszkach palców.
Ona zginała i prostowała nogi, a obcisłe rajtuzy uwypuklały szczegół jej anatomii – niewielki wzgó-
rek ze szparką między udami. Perkusja waliła we mnie. Śledziłam jego wzrok, żeby przekonać się,
czy i on patrzy w to miejsce na rajtuzach, gdzie kończył się sweter, pod którym przy każdym ruchu
kołysały się jej piersi. Drań patrzył tam.
Robił się coraz większy upał. Dostarczał tematu do rozmów. Kiedy tylko rzeźnik wychodził z
chłodni, klientka pytała: „Tam jest przyjemniej, prawda? Przytakiwał ze śmiechem. Czasem, gdy
kobieta mu się podobała i nie sprawiała wrażenia zbyt nieprzystępnej, z błyskiem w oku ośmielał się
zaproponować: „Może razem pójdziemy sprawdzić?” Starał się przybierać jak najbardziej beztroski
ton, żeby nieco odwrócić uwagę od swojego wzroku.
Propozycja nie była całkiem niewinna. Często zdarzało się, że właściciel z szefową spędzali w
chłodni kilka minut i wychodzili rozczochrani, z niewyraźnymi minami.
Pewnego dnia, pod nieobecność właściciela, rzeźnik zamknął się z nią w chłodni. Nie mogłam się
oprzeć, żeby nie otworzyć drzwi.
Między rzędami baranich i cielęcych tuszy szefowa stała uczepiona dwiema rękami wielkich żela-
znych haków, jakby trzymała się w metrze czy autobusie, żeby nie stracić równowagi. Spódnicę
miała zadartą i zawiniętą wokół talii, widać było jej uda i biały brzuch z czarną kępką, która ogląda-
na z boku tworzyła wypukłą plamę. Z tyłu rozlewało się cielsko rzeźnika, stał ze spuszczonymi
spodniami i fartuchem również okręconym wokół pasa. Kiedy mnie zobaczyli, przestali cudzołożyć,
ale rzeźnik tkwił nadal w bujnym tyłku szefowej.
Ta scena stawała mi przed oczami, ilekroć jakaś klientka robiła aluzję do przyjemnego chłodu na
zapleczu. Szefowa zawieszona jak tusza i rzeźnik wpychający w nią swoją narośl, pośród gąszczu
mięsiwa.
Ludzie wchodzili bez ustanku. Rzeźnik nie miał czasu nawet do mnie zagadać. Rzucając paczki na
wagę mrugał tylko znacząco. Miałam do niego żal o tę historię z szefową i przez parę dni nie po-
zwalałam mu na szepty do ucha. Zaczął więc wspominać swoją praktykę w rzeźni. To była ciężka
próba, bardzo ciężka, podobno omal nie zwariował. Ale właściwie nie potrafił o tym mówić, nagle
milknął, a jego twarz powlekała się szarością.
Codziennie zaczynał opowieść o rzeźni, ale nie mógł nic z siebie wydusić; stawał się coraz bar-
dziej posępny.
Z nadejściem weekendu, któregoś popołudnia, koło wpół do drugiej (najgorsza pora z powodu
zmęczenia, głodu, wypitej szklaneczki wina), pokłócił się z pomocnikiem, który wrócił właśnie z tar-
gowiska. Podniesionym głosem miotali urywane zdania, obaj hardzi, zacietrzewieni. Pomocnik rzu-
cił obelgę i z szerokim, pogardliwym gestem, jakby chciał się opędzić od przeciwnika, wszedł do
chłodni.
Rzeźnik poczerwieniał ze złości, nigdy go nie widziałam w takim stanie. Porwał z lady wielki nóż i
z wściekłością w oczach ruszył za chłopakiem.
Dopadłam go, zanim zdążył zatrzasnąć drzwi, schwyciłam za lewą rękę i zawołałam do niego po
imieniu.
Wtedy właśnie po raz pierwszy go dotknęłam. Spojrzał na mnie, zawahał się chwilę i wrócił za
mną do sklepu.
Od tego dnia znów pozwalałam mu na szepty. Marzenia o naszych wspólnych miłosnych chwi-
lach, dotąd raczej dyskretne, stały się teraz o wiele bardziej dosadne.
Próby odbywały się w piwnicy mojego domu i na ogół wstępowali do mnie na górę. Zaczęłam no-
sić obcisłe spodnie ze skaju i pulowerki mocno przylegające do moich drobnych piersi, usta robiłam
sobie za duże, obrysowując je szeroko szminką.
Tamta też przychodziła, co budziło we mnie mieszane uczucia: pragnęłam podobać się jej, po-
dziwiać urodę, kochać ją, a jednocześnie byłam o nią potwornie zazdrosna. Chwilami miałam
ochotę pchnąć ją w ramiona Daniela, zobaczyć, jak ją obejmuje wpół i kładzie wargi, na jej ustach –
wyobrażałam to sobie, jakby w zwolnionym tempie: lekko pochylone twarze zbliżają się pomału,
miękkie zderzenie warg, języki splatają się… Ale, gdy tylko dostrzegałam najmniejszy gest porozu-
mienia między nimi, miałam ochotę wyszarpać im usta i oczy, roztrzaskać głowy jedną o drugą.
Parzyłam herbatę i gadaliśmy, paląc papierosy.
Na zmianę z rajtuzami w panterkę nosiła skórzaną spódniczkę i koronkowe pończochy, nie roz-
stawała się z czarną kurtką i wielkimi, ekstrawaganckimi klipsami.
Któregoś dnia Daniel powiedział, że taką biżuterię wymyślono po to, by pozbawić dziewczyny
przyjemności gryzienia je w ucho. Wtedy ściągnęła klipsy, usadowiła się na kolanach siedzących
obok siebie chłopców i kazała im gryźć się w oba uszy naraz, krzycząc przejmującym głosem: „Och,
tak, tak, już dostaję orgazmu!” I wszyscy troje zaśmiewali się.
Obserwowałam ich z ciekawością i lękiem. Daniel sprowadził się teraz do mojego brata. Mieszka-
nie było dostatecznie duże, komorne płacili na spółkę. Właściwie nigdy ich nie odwiedzałam.
Obaj niewinnie podkpiwali sobie ze mnie, bo zamknięta w czterech ścianach malowałam wciąż
maciupeńkie obrazki; przybierali protekcjonalny ton, jakbym była młodszą siostrą ich obu, uważali,
że ładnie wyglądam, kiedy do pracy związuję włosy w koński ogon.
Przestałam w ogóle jeść, chciałam umrzeć z miłości, jak w starych baśniach, codziennie podzi-
wiałam w lustrze coraz bardziej wystające żebra i bladą z wycieńczenia cerę; miałam zawroty głowy,
moje ciało stawało się lekkie, byłam przezroczysta dla świata.
A po południu kładłam się do łóżka, płakałam w poduszkę myśląc o Danielu, wreszcie zdejmo-
wałam majtki i w słodkim, rzewnym nastroju pieściłam się aż do szczytu rozkoszy i zupełnego wy-
czerpania.
Æ
Æ
Æ
Æ
Æ
Kiedy mężczyzna wszedł do sklepu, spuściłam natychmiast oczy, żeby go nie widzieć.
Doszłam do siebie, przezwyciężyłam obrzydzenie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • korneliaa.opx.pl