Rylski 2009, proza współczesna

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
EUSTACHY RYLSKI
PO ŚNIADANIU
Świat Książki
Od autora
Co łączy tę siódemkę? Gdybym powiedział, że nic -
niezasłużenie bym sobie naurągał, gdybym powiedział,
że wszystko - nie obroniłbym własnej przesady. Stanę
więc w pół drogi między nic a wszystko i przyznam, że
łączy ją nie byle jaki czytelnik, za jakiego się uważam.
Każdy z przedstawionych autorów był lub jest na­
dal ważnym dla mnie człowiekiem jak Malraux, waż­
nym człowiekiem i pisarzem jak Turgieniew i Camus,
wyłącznie pisarzem albo poetą jak Iwaszkiewicz i Błok,
wielkim idolem mojej młodości jak Hemingway lub -
jak Capote - twórcą postaci, bez których moja mło­
dość niewarta by była wspomnień, a starość uwagi.
Pisarze, jak wszystko, przychodzą i odchodzą. Niektó­
rych zatrzymujemy na chwilę, innych na całe życie.
Ale ponieważ całe życie jest chwilą, to czas trwania
naszych literackich przyjaźni lub znajomości przestaje
być ważny wobec powodów, dla których się zdarzyły.
Moje powody są takie, mniej więcej, jakie w książce
Po śniadaniu
przedstawiam.
5
BIAŁY LANSON
1
Moją młodzieńczą fascynację literaturą, pisarzami,
pisarskim życiem, możliwościami, które ono przed­
kłada, jego łatwością, dobrobytem, jaki gwarantuje,
kobietami zwabianymi przez talent, burzliwymi wie­
czorami spędzanymi w modnych knajpach, literac­
kimi podróżami, pensjonatami na Lazurowym Wy­
brzeżu, polowaniami w Afryce, prostym jedzeniem
w oberżach Camargue i wystawnym w paryskich
hotelach, corridami w Hiszpanii, śródziemnomorską
opalenizną, połowem pstrągów w górskich potokach,
nartami w Colorado, trampingiem w Montanie,
perrierem z haigiem, perrierem z ginem Gordona,
zimnym wermuthem Noilly Prat, białym reńskim,
czerwonym francuskim, idąc krok dalej, udziałem,
od czasu do czasu, w jakiejś wojnie, ma się rozu­
mieć w najlepszej sprawie, ale na stanowisku dalekim
od ognia, moją całą fascynację tą nieustającą fiestą,
w której moc, młodość, zdrowie, wszelkie spełnione
7
pożądania miksują się z sublimacją tworzenia, która,
sądząc po doświadczeniach innych, nie jest nieosią­
galna, znajduje się pod ręką, między ósmą rano a po­
łudniem, to znaczy w świętym czasie owocującym
naszymi opowiadaniami, porywanymi natychmiast
przez wydawców i gazety, tę gorączkową, radosną fa­
scynację, dobrze, jak myślałem, ukrytą, inżynier Jan
kwitował bezlitośnie:
— To nie jest zajęcie dla dżentelmena.
— Literatura?
— Owszem, panie Stachu, literatura to nie jest za­
jęcie dla dżentelmena.
Rozumiem to teraz i w części popieram, wtedy nie
rozumiałem.
Bo wtedy, na początku lat sześćdziesiątych, osaczony
przez ciasnotę kanciapy nad wulkanizatornią i smród
rozgrzanych opon, wyprawiałem mniej lub bardziej
zdezelowane dżemsy z amerykańskiego demobilu lub
niezłe czeskie tatry i pragi na śmiertelny bój z dłużyca­
mi albo papierówką w zachodnie Sudety.
Bywało, nie mówię, że często, ale bywało, że szo-
ferowie tych potężnych ciężarówek, ich pomocnicy
i ładowacze, gwałtowni na ogół, nieokrzesani, odważ­
ni, czasami desperacko oddani sobie i naprawdę nie­
złomni, wyjeżdżali z bazy o świcie w kwiecie własnej
męskości i zadzierżystego chamstwa, by wieczorami
spoczywać już w trumnach.
Śmierć i kalectwo nie były w firmie czymś powsze-
dnim, jednak ich stała możliwość czyniła je oczywi­
stymi a fakt, że w każdym z tych przypadków miałem
swój pośredni udział, czynił mój stosunek do ryzyka,
jak na mnie, ryzykownym.
Firma była jednak miłosierna.
Śmierć auta, śmierć człowieka to sprawa do we­
wnątrz, a nie na zewnątrz.
Wymagano starań, karano za każdą nonszalancję,
nieuwagę, powierzchowność, to wiedziano, że lina
pęka, rozwora się rozchyla, mosty się rozsypują, re­
sory wypadają, hamulce zawodzą, a drzewo jest nie­
ustannie oczekiwane, dlatego odwiedziny śledczych,
młodych asesorów lub rezydentów SB nie były upor­
czywe.
To firma wiedziała, kto nawalił, a nie przypadko­
wy prokurator czy sędzia.
Pomocnik montera, który nie wyolejował stalowej
liny od rozwory, musiał się mieć na baczności, a i tak
tracił. Tu w zasadzie nie było wybacz.
Firma miłosierna była i bezlitosna zarazem, bo tacy
byli jej trzej szefowie, a wśród nich mój bezpośredni
przełożony, inżynier Jan.
Hemingwayowski człowiek uporczywie nieprze-
konany, mimo wielu moich prób, do Hemingwaya.
Bo trzeba wam wiedzieć, że należałem w tym czasie
do wpływowego klanu młodych cymbałów oddanych
Hemingwayowi, jak każdemu z nas się wydawało, na
zawsze.
8
9
Niepodważalną zasługą pisarza było przekonanie
do literatury tych, którzy, gdyby nie on, nigdy by po
nią nie sięgnęli.
Myślę o ostrych, wysportowanych gościach, którzy
nauczyli się niektórych jego opowiadań na pamięć,
rozmawiali ze sobą i ze swoimi kobietami jego dialo­
gami, znali temperaturę morza w delcie Rodanu, rozu­
mieli mechanikę półtorametrowej strzelby na słonie,
wiedzieli coś o kalibrze powtarzalnego springfielda,
odstawiali wszechobecną wódkę na rzecz karykatury
hemingwayowskich drinków, aranżowali się fizycznie
na pisarza, a nie omijało to nawet skrofulicznych chu-
dzielców z natury przeciwnych hemingwayowskiej
zwalistości, którzy zasmakowali w byciu kandydatem
na pisarza, bo pisarz od czasu Hemingwaya to nie
był jajogłowy intelektualista w rogowych okularach
na pół twarzy, uniwersytecki gawędziarz czy, nie daj
Bóg, romantyczny gruźlik, tylko mężczyzna na sześć
stóp z okładem, z ramionami gladiatora, z kwadrato­
wą, jankeską szczęką, nieobywający się bez alkoholu
i kobiet, który raz w tygodniu musiał komuś dołożyć,
a jednocześnie zdolny był do najwrażliwszych uczuć,
najdelikatniejszej przyjaźni, najczulszych względów,
a półlegendy Hłaski, Brychta, Iredyńskiego i kilku
innych jeszcze to potwierdzały.
Doprawdy, jeżeli szukało się wzoru męskości do
bezwarunkowej aprobaty, to w literaturze tego czasu
i jej autorach.
Nikt ze znanych mi ludzi nie przystawał tak do
klanu wyznawców Hemingwaya jak inżynier Jan.
Wszystko go do tego predysponowało, wiek, po­
wierzchowność, odwaga, chłodna uprzejmość, udo­
kumentowana partyzancka przeszłość, sarkazm, nie­
obliczalność i męska charyzma.
A jednak grzecznie odmawiał.
Hemingway? Nie, dziękuję.
2
-Wie pan, kim jest matador po najważniejszej
w sezonie corridzie? - zapytał inżynier, siedząc w głę­
bi otwartej na przestrzał werandy w naszym ponie­
mieckim domu. Był wrześniowy, lodowaty wieczór,
para dymiła nam z ust, zjedliśmy makaron z serem
i skwarkami podany nam przez moją babkę i zabie­
raliśmy się we trójkę do herbaty. - Otumanionym
Bogiem, panie Stachu. Matador po najważniejszej
w sezonie corridzie to otumaniony Bóg. I nieważ­
ne, czy jest nim plebejski Ordonez, czy nieco bar­
dziej wyszukany Dominguin, wielki Villalta czy
starzejący się Cagancho, długonogi de Triana, kor­
pulentny Todo czy każdy inny, o którym pan nic
nie wie.
On po walce podejdzie do hodowcy byka z Nawar­
ry, Andaluzji czy Estremadury, którego zaszlachtował,
10
11
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • korneliaa.opx.pl